Pie***nięte święta. Po co one w ogóle są? By dołować ludzi? Zdajesz sobie tylko sprawę, że jesteś na świecie sam. Taka ja. Chyba piąte święta sama. Zero rodziny, przyjaciół. Wpraszać się nie zamierzam na Wigilię, ani na nic innego.
Mocno poirytowana rzuciłam śnieżką w mgłę. Po paru sekundach rozległ się syk bólu. Złapałam za rękojeść miecza i zwolniłam kroku. Szybko przeanalizowałam sytuację. Wilcza sylwetka, po syku wiadomo, iż to wadera.
Powoli zbliżyłam się do wilczycy.
– Pomóż... – Szepnęła, a jej głowa opadła na śnieg.
Kucnęłam obok nieprzytomnej. Wadera miała białą sierść, z odcieniami niebieskiego. Przednia łapa została owinięta nieumiejętnie bandażem. Była tak chuda, że było widać wszystkie jej kości. Skołtunione i brudne futro jednak odpychało, bo ogólnie była całkiem ładna.
Niechętnie podniosłam ją i podeszłam do Rowana, który wciąż mi towarzyszył. Położyłam obcą na grzbiecie shire i sama na niego wsiadłam.
Wilczyca obudziła się w połowie drogi.
– Jak się zwiesz? – Zapytałam, obserwując ją kątem oka.
– Sorsha. – Odparła cicho.
– Skąd przybywasz?
– Z północy. – Zesztywniałam.
Cudem hamowałam chęć zrzucenia jej do rzeki, którą mijałyśmy.
– Co tu robisz?
– Uciekam. Czy... Mogłabyś przyśpieszyć, gdziekolwiek jedziemy?
– Kierujemy się do Zamku. Mają tam najlepszych medyków.
Nie odezwała się więcej, aż do siedziby Aramisy i Oriona. Tam podała te same informacje, co mi i tyle ją widziałam. "Porwały" ją medyczki.
***
Czasami myślę, że źle wybrałam zawód. Mogłam zostać strażnikiem, skoro i tak stoję w czasie kolacji przy jednej z kolumn. Nie mam nic innego do roboty.
Rękę wciąż trzymałam na rękojeści miecza. Było aż dziwnie spokojnie. Biesiadnicy, w tym Aramisa i ta nowa... Sorsha, rozmawiali o jakiś-tam sprawach. Choć z tej odległości mogłam ich usłyszeć, to niezbyt interesowały mnie te tematy.
Odwróciłam głowę w stronę Haka, krzywo się uśmiechając. Odwzajemnił gest. Kolacja trwała już dobrą godzinę, a że nic się nie działo, to wyszłam na chwilę na zewnątrz.
Wolno kroczyłam po pałacowym ogrodzie, wciąż zachowując czujność.
Zza drzwi dobiegały krzyki. Na początku pomyślałam, że ktoś po prostu się kłóci, ale wrzask był coraz bardziej rozpaczliwy, a potem ucichł, tak nagle, jak się zaczął.
Jeszcze zanim dobiegłam do bramy wyczułam nagłą zmianę temperatury.
Złapałam klamkę, gdy drzwi nagle się otworzyły. Zostałam pchnięta na śnieg. Mignęły zielone oczy wilczycy, którą dzisiaj uratowałam i... Straciłam przytomność.
***
Zimno. Zimno, zimno, zimno! - Myślałam rozpaczliwe, wiedząc, co się stało.
Zapewne leżałam teraz w śniegu, z roz***aną głową i mieczem przymarzniętym do bruku. Jeśli serio tak było, to po co miałam otwierać oczy?
W końcu jednak się zmusiłam i rozchyliłam powieki. Pierwsze, co zauważyłam, to był pomarańczowy blask. Potem pochyliła się nade mną długa szyja, wyposażona w czarne, okrągłe oczy. Poznaję te patrzały! To ten feniks, który prawie nie zamarzł. Teraz jesteśmy kwita.
Odgoniłam ręką płonącego ptaka i wstałam. Powoli podeszłam do drzwi i stanęłam jak wryta.
Wszystko i wszyscy zamarzli. Kilka dziesiątek lodowych posągów.
– Cudownie. – mruknęłam do siebie. To ja sprowadziłam tu tą waderę. To na mnie spadnie wina. Nie ręczyłam za nią, ale wprowadziłam do Zamku. Wygnają mnie. Na sto procent.
Obróciłam się. Feniks stał w śniegu i wpatrywał w niego.
Przeszłam po białym puchu, wpatrzona w to samo, co Fenek. Tak, nadałam mu imię.
Otóż ptak znalazł ślad łapy, który powtarzał się co dwa metry. Kierowała się na północ.
– Akkur. – syknęłam, gdy wyczułam węża na skrzydle.
– Co?
– Jak długo leżałam?
– Zaledwie parę minut, może dwie. – podpełzł mi na ramię.
– A Sorsha?
– Pobiegła na północ, ale feniksy mówiły, że zmieniła kierunek.
– Gdzie?
– Wschód.
– Dobra.
Złapałam węża i wcisnęłam go w kaptur peleryny, i zaczęłam biec w stronę łąk. Błagam, żeby Rowan nie zamarzł. Obejrzałam się i zobaczyłam, że Fenek leci za nami.
Cicho odetchnęłam, bo ujrzałam także czarną sierść i chmary pary między drzewami.
Z biegu wskoczyłam na grzbiet ogiera, który był na to przygotowany.
– Akkur, prowadź po śladach. Feniksie, każ innym ogrzewać salę, sam leć z nami. Nie! Lepiej weź dwa inne płonące ptaki ze sobą.
Wąż zsunął się i podpełzł przodem. Gdy tylko przyleciał Fenek z dwoma innymi feniksami, pogalopowałam za bezkręgowcem. Jak na gada poruszał się bardzo szybko, niemal równo z shire. Oboje sunęli po śniegu i lodzie z gracją.
***
Pozbierałam się z ziemi i znów chwyciłam za miecz. Miałam dobre przeczucie, by wziąć feniksy, ale smok to przesada. Serio. Lód kontra ogień. Zdecydowanie żar wygrywa, ale kiedy jest sytuacja w stylu feniksy kontra smok, są równe szanse.
Co chwilę buchało gorąco, by zastąpić je w sekundę mrozem.
Co do smoka, był on stosunkowo mały. Miał białe, błyszczące łuski i rogi. Gdyby nie sytuacja, powiedziałabym, że jest piękny. Ale ważne było to, czego strzegł.
Natarłam na niego, gdy pochylił łeb. Uderzyłam w słaby punkt- środek czoła. Krew obryzgała mi twarz, rozległ się nieprzyjemny odgłos łamanej kości. Feniksy osmaliły mu szyję. Walka skończona. Z uśmiechem wyjęłam broń z głowy mitycznego stworzenia i ocierając metal o śnieg, zbliżyłam się do Sorshy.
– Jak cofnąć czar? – warknęłam do leżącej wadery. Przygniotło ją truchło smoka.
– Nie wiem.
Byłam tak zdenerwowana, że bez zastanowienia wbiłam jej ostrze w brzuch. Światło wystrzeliło z rany. Wilczyca zmieniła się w przebiśniegi, a temperatura powróciła do normalności.
Wspięłam się na Rowana i w powolnej drodze powrotnej, obserwowałam zwierzęta, które były tak zaskoczone, że nawet nie uciekały...
Mocno poirytowana rzuciłam śnieżką w mgłę. Po paru sekundach rozległ się syk bólu. Złapałam za rękojeść miecza i zwolniłam kroku. Szybko przeanalizowałam sytuację. Wilcza sylwetka, po syku wiadomo, iż to wadera.
Powoli zbliżyłam się do wilczycy.
– Pomóż... – Szepnęła, a jej głowa opadła na śnieg.
Kucnęłam obok nieprzytomnej. Wadera miała białą sierść, z odcieniami niebieskiego. Przednia łapa została owinięta nieumiejętnie bandażem. Była tak chuda, że było widać wszystkie jej kości. Skołtunione i brudne futro jednak odpychało, bo ogólnie była całkiem ładna.
Niechętnie podniosłam ją i podeszłam do Rowana, który wciąż mi towarzyszył. Położyłam obcą na grzbiecie shire i sama na niego wsiadłam.
Wilczyca obudziła się w połowie drogi.
– Jak się zwiesz? – Zapytałam, obserwując ją kątem oka.
– Sorsha. – Odparła cicho.
– Skąd przybywasz?
– Z północy. – Zesztywniałam.
Cudem hamowałam chęć zrzucenia jej do rzeki, którą mijałyśmy.
– Co tu robisz?
– Uciekam. Czy... Mogłabyś przyśpieszyć, gdziekolwiek jedziemy?
– Kierujemy się do Zamku. Mają tam najlepszych medyków.
Nie odezwała się więcej, aż do siedziby Aramisy i Oriona. Tam podała te same informacje, co mi i tyle ją widziałam. "Porwały" ją medyczki.
***
Czasami myślę, że źle wybrałam zawód. Mogłam zostać strażnikiem, skoro i tak stoję w czasie kolacji przy jednej z kolumn. Nie mam nic innego do roboty.
Rękę wciąż trzymałam na rękojeści miecza. Było aż dziwnie spokojnie. Biesiadnicy, w tym Aramisa i ta nowa... Sorsha, rozmawiali o jakiś-tam sprawach. Choć z tej odległości mogłam ich usłyszeć, to niezbyt interesowały mnie te tematy.
Odwróciłam głowę w stronę Haka, krzywo się uśmiechając. Odwzajemnił gest. Kolacja trwała już dobrą godzinę, a że nic się nie działo, to wyszłam na chwilę na zewnątrz.
Wolno kroczyłam po pałacowym ogrodzie, wciąż zachowując czujność.
Zza drzwi dobiegały krzyki. Na początku pomyślałam, że ktoś po prostu się kłóci, ale wrzask był coraz bardziej rozpaczliwy, a potem ucichł, tak nagle, jak się zaczął.
Jeszcze zanim dobiegłam do bramy wyczułam nagłą zmianę temperatury.
Złapałam klamkę, gdy drzwi nagle się otworzyły. Zostałam pchnięta na śnieg. Mignęły zielone oczy wilczycy, którą dzisiaj uratowałam i... Straciłam przytomność.
***
Zimno. Zimno, zimno, zimno! - Myślałam rozpaczliwe, wiedząc, co się stało.
Zapewne leżałam teraz w śniegu, z roz***aną głową i mieczem przymarzniętym do bruku. Jeśli serio tak było, to po co miałam otwierać oczy?
W końcu jednak się zmusiłam i rozchyliłam powieki. Pierwsze, co zauważyłam, to był pomarańczowy blask. Potem pochyliła się nade mną długa szyja, wyposażona w czarne, okrągłe oczy. Poznaję te patrzały! To ten feniks, który prawie nie zamarzł. Teraz jesteśmy kwita.
Odgoniłam ręką płonącego ptaka i wstałam. Powoli podeszłam do drzwi i stanęłam jak wryta.
Wszystko i wszyscy zamarzli. Kilka dziesiątek lodowych posągów.
– Cudownie. – mruknęłam do siebie. To ja sprowadziłam tu tą waderę. To na mnie spadnie wina. Nie ręczyłam za nią, ale wprowadziłam do Zamku. Wygnają mnie. Na sto procent.
Obróciłam się. Feniks stał w śniegu i wpatrywał w niego.
Przeszłam po białym puchu, wpatrzona w to samo, co Fenek. Tak, nadałam mu imię.
Otóż ptak znalazł ślad łapy, który powtarzał się co dwa metry. Kierowała się na północ.
– Akkur. – syknęłam, gdy wyczułam węża na skrzydle.
– Co?
– Jak długo leżałam?
– Zaledwie parę minut, może dwie. – podpełzł mi na ramię.
– A Sorsha?
– Pobiegła na północ, ale feniksy mówiły, że zmieniła kierunek.
– Gdzie?
– Wschód.
– Dobra.
Złapałam węża i wcisnęłam go w kaptur peleryny, i zaczęłam biec w stronę łąk. Błagam, żeby Rowan nie zamarzł. Obejrzałam się i zobaczyłam, że Fenek leci za nami.
Cicho odetchnęłam, bo ujrzałam także czarną sierść i chmary pary między drzewami.
Z biegu wskoczyłam na grzbiet ogiera, który był na to przygotowany.
– Akkur, prowadź po śladach. Feniksie, każ innym ogrzewać salę, sam leć z nami. Nie! Lepiej weź dwa inne płonące ptaki ze sobą.
Wąż zsunął się i podpełzł przodem. Gdy tylko przyleciał Fenek z dwoma innymi feniksami, pogalopowałam za bezkręgowcem. Jak na gada poruszał się bardzo szybko, niemal równo z shire. Oboje sunęli po śniegu i lodzie z gracją.
***
Pozbierałam się z ziemi i znów chwyciłam za miecz. Miałam dobre przeczucie, by wziąć feniksy, ale smok to przesada. Serio. Lód kontra ogień. Zdecydowanie żar wygrywa, ale kiedy jest sytuacja w stylu feniksy kontra smok, są równe szanse.
Co chwilę buchało gorąco, by zastąpić je w sekundę mrozem.
Co do smoka, był on stosunkowo mały. Miał białe, błyszczące łuski i rogi. Gdyby nie sytuacja, powiedziałabym, że jest piękny. Ale ważne było to, czego strzegł.
Natarłam na niego, gdy pochylił łeb. Uderzyłam w słaby punkt- środek czoła. Krew obryzgała mi twarz, rozległ się nieprzyjemny odgłos łamanej kości. Feniksy osmaliły mu szyję. Walka skończona. Z uśmiechem wyjęłam broń z głowy mitycznego stworzenia i ocierając metal o śnieg, zbliżyłam się do Sorshy.
– Jak cofnąć czar? – warknęłam do leżącej wadery. Przygniotło ją truchło smoka.
– Nie wiem.
Byłam tak zdenerwowana, że bez zastanowienia wbiłam jej ostrze w brzuch. Światło wystrzeliło z rany. Wilczyca zmieniła się w przebiśniegi, a temperatura powróciła do normalności.
Wspięłam się na Rowana i w powolnej drodze powrotnej, obserwowałam zwierzęta, które były tak zaskoczone, że nawet nie uciekały...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz