Beżowy basior przechodził się nieśpiesznie po lesie. Z radością witał każdy podmuch wiatru mierzwiący mu sierść. Dzisiejszego dnia temperatura była bardzo wysoka i tylko wysokie drzewa oraz ich bujne korony chroniły przed dostaniem udaru.
Samiec zwiesił smętnie głowę. Do zamku, gdzie miał się stawić, zostało jeszcze kilka kilometrów... Ale nie narzekał. W końcu nie codziennie zwykły szary obywatel może się uczyć na uzdrowiciela na samym królewskim dworze. Green już zaczął fantazjować nad tym, jakie wspaniałe leki będzie miał do dyspozycji. Będzie mógł wyleczyć kogoś od razu, uśmierzyć natychmiastowo ból czy przynieść ulgę i spokojny sen chorym... Skończy się bieganie po sklepach i polach, żeby zdobyć najpowszechniejsze lekarstwa.
Kiedyś, by choćby zbić czyjąś gorączkę musiał poświęcić na to więcej pieniędzy, niż otrzymywał za samo leczenie. Oczywiście cieszyło go to, że może komuś pomagać, ale jednak jego rodzina i tak już była w nie najlepszej sytuacji finansowej i nie mógł więcej pozwolić sobie na straty w swojej pracy.
Rozmyślając nad tymi sprawami, przystanął na moment. Drzewa przerzedziły się i oczom Green'a ukazała się piękna budowla na szczycie Royal Hill. Strzeliste wieże sięgały aż do chmur sunących leniwie po niebie, a długi most z tej odległości wyglądał jak cienki patyczek. Dalej widoczne było jego rodzinne miasto, zamazane w wielokolorową plamę.
Z nową energią ruszył do przodu szybciej. Łapy niosły go same w odpowiednim kierunku. W pewnym momencie usłyszał odgłos końskich kopyt. Straż?
Z zaciekawieniem przystanął, by móc lepiej zlokalizować źródło dźwięku. Skierował uszy w lewą stronę, gdzie kończył się las, a zaczynały urokliwe łąki, o tej porze roku kwitnące i wydzielające przepiękną woń. Dobre miejsce na spacer, właśnie dlatego się tutaj wybrał, by się uspokoić przed wizytą na dworze królewskim.
Wyskoczył zza krzewów i... mało co nie wpadł pod konia biegnącego pełnym galopem przed siebie. Przez moment widział całe swoje życie. Dzieciństwo, mamę, obie siostry, setki pacjentów przychodzących po radę do zestresowanego nastolatka, kasztanową sierść konia...
Zaraz, to ostatnie działo się tu i teraz. Wierzchowiec, zaskoczony nagłym pojawieniem się Green'a na jego drodze, stanął dęba i przez chwilę kręcił się niespokojnie w miejscu rżąc głośno, uspokajany przez swojego jeźdźca.
Green odetchnął z ulgą i podniósł głowę. W jego głowie zapaliła się lampka, natychmiast, gdy ujrzał postać dosiadającą kasztanka. Co w takich stronach robiła księżniczka, w dodatku z kapturem na głowie? Nie było jej gorąco?
- Witaj Wasza Wysokość. - Zbliżył się ostrożnie. - Przyjmij moje najszczersze przeprosiny za ten incydent...
Księżniczka w ludzkiej postaci obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem błękitnych oczu, które sprawiło, że basior urwał swoją wypowiedź w połowie.
- Kim jesteś? - zapytała dziewczyna, nadal próbując uspokoić spłoszonego konia.
- Wybacz, Pani... - odrzekł skruszony wilk, spuszczając głowę i przytulając uszy do czaszki. Od małego uczono go respektu do wyższych rangą. W takich chwilach wychowanie dawało o sobie znać. - Nie miałem zamiaru...
- Nieważne - ucięła. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak się nazywasz i w jakim celu się turaj znajdujesz?
- Jestem Green, Wasza Królewska Mość - odpowiedział, nadal pochylony. - Mieszkam w Mieście, jestem Uzdrowicielem. Zmierzam w stronę zamku, gdzie mam odbyć szkolenie w celu poprawienia moich umiejętności.
- Możesz mówić mniej oficjalnym językiem. Nie znajdujemy się w pałacu. - Księżniczka obrzuciła mnie pobieżnym spojrzeniem. - Ach, jesteś tym anielskim wilkiem, który będzie praktykował u naszego nadwornego Uzdrowiciela?
- Tak, Wasza... - przerwał szybko i poprawił się. - ...Księżniczko.
Samiec zwiesił smętnie głowę. Do zamku, gdzie miał się stawić, zostało jeszcze kilka kilometrów... Ale nie narzekał. W końcu nie codziennie zwykły szary obywatel może się uczyć na uzdrowiciela na samym królewskim dworze. Green już zaczął fantazjować nad tym, jakie wspaniałe leki będzie miał do dyspozycji. Będzie mógł wyleczyć kogoś od razu, uśmierzyć natychmiastowo ból czy przynieść ulgę i spokojny sen chorym... Skończy się bieganie po sklepach i polach, żeby zdobyć najpowszechniejsze lekarstwa.
Kiedyś, by choćby zbić czyjąś gorączkę musiał poświęcić na to więcej pieniędzy, niż otrzymywał za samo leczenie. Oczywiście cieszyło go to, że może komuś pomagać, ale jednak jego rodzina i tak już była w nie najlepszej sytuacji finansowej i nie mógł więcej pozwolić sobie na straty w swojej pracy.
Rozmyślając nad tymi sprawami, przystanął na moment. Drzewa przerzedziły się i oczom Green'a ukazała się piękna budowla na szczycie Royal Hill. Strzeliste wieże sięgały aż do chmur sunących leniwie po niebie, a długi most z tej odległości wyglądał jak cienki patyczek. Dalej widoczne było jego rodzinne miasto, zamazane w wielokolorową plamę.
Z nową energią ruszył do przodu szybciej. Łapy niosły go same w odpowiednim kierunku. W pewnym momencie usłyszał odgłos końskich kopyt. Straż?
Z zaciekawieniem przystanął, by móc lepiej zlokalizować źródło dźwięku. Skierował uszy w lewą stronę, gdzie kończył się las, a zaczynały urokliwe łąki, o tej porze roku kwitnące i wydzielające przepiękną woń. Dobre miejsce na spacer, właśnie dlatego się tutaj wybrał, by się uspokoić przed wizytą na dworze królewskim.
Wyskoczył zza krzewów i... mało co nie wpadł pod konia biegnącego pełnym galopem przed siebie. Przez moment widział całe swoje życie. Dzieciństwo, mamę, obie siostry, setki pacjentów przychodzących po radę do zestresowanego nastolatka, kasztanową sierść konia...
Zaraz, to ostatnie działo się tu i teraz. Wierzchowiec, zaskoczony nagłym pojawieniem się Green'a na jego drodze, stanął dęba i przez chwilę kręcił się niespokojnie w miejscu rżąc głośno, uspokajany przez swojego jeźdźca.
Green odetchnął z ulgą i podniósł głowę. W jego głowie zapaliła się lampka, natychmiast, gdy ujrzał postać dosiadającą kasztanka. Co w takich stronach robiła księżniczka, w dodatku z kapturem na głowie? Nie było jej gorąco?
- Witaj Wasza Wysokość. - Zbliżył się ostrożnie. - Przyjmij moje najszczersze przeprosiny za ten incydent...
Księżniczka w ludzkiej postaci obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem błękitnych oczu, które sprawiło, że basior urwał swoją wypowiedź w połowie.
- Kim jesteś? - zapytała dziewczyna, nadal próbując uspokoić spłoszonego konia.
- Wybacz, Pani... - odrzekł skruszony wilk, spuszczając głowę i przytulając uszy do czaszki. Od małego uczono go respektu do wyższych rangą. W takich chwilach wychowanie dawało o sobie znać. - Nie miałem zamiaru...
- Nieważne - ucięła. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak się nazywasz i w jakim celu się turaj znajdujesz?
- Jestem Green, Wasza Królewska Mość - odpowiedział, nadal pochylony. - Mieszkam w Mieście, jestem Uzdrowicielem. Zmierzam w stronę zamku, gdzie mam odbyć szkolenie w celu poprawienia moich umiejętności.
- Możesz mówić mniej oficjalnym językiem. Nie znajdujemy się w pałacu. - Księżniczka obrzuciła mnie pobieżnym spojrzeniem. - Ach, jesteś tym anielskim wilkiem, który będzie praktykował u naszego nadwornego Uzdrowiciela?
- Tak, Wasza... - przerwał szybko i poprawił się. - ...Księżniczko.
<My lady? :]>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz